czwartek, 30 czerwca 2011

3 rodzaje nie-żeńskie

Są kobiety
Są trzy

Jedna upadła
Druga upadła
i Trzecia upadła

Jedna dobra
Dla wszystkich
Nigdy dla siebie

Druga myśląca że dobra

i Trzecia dobra
przegniła wewnątrz

a tak z innej beczki

piątek, 24 czerwca 2011

Just breathe

Odrzucał w panice każdą cząsteczkę wody. Bił je, odpychał, odtrącał, a one i tak połykały go, przyciągały. Wciskały się wszędzie, wsiąkły w jego skórę. Rzucał się desperacko siniejąc na twarzy. Gdzieś w górze wisiało rozmazane słońce. Próbował złapać jego promienie turlające się po tafli wody. Gdy tylko je chwycił uświadomił sobie, że to nie o nie chodziło. Potrzebował zwyczajnego oddechu. Powietrze rozkosznie nasyciło jego płuca. Uspokoił się na moment, chociaż wciąż nie potrafił pływać.

Trzeba się czasem dusić, by docenić kolejny wdech.
Trzeba oddychać, żeby nie dać się zadusić.

środa, 15 czerwca 2011

Heartache

Desperacko biegła przed siebie, byle dalej, jak najszybciej. On hałaśliwie podążał za nią, a w chwilach gdy ślady jego bytności nikły, znów przyspieszał jej oddech uderzając drewnianą pałką o czarne konary drzew. Biegła boso, łamiąc palce o korzenie. On wbijał zimne ostrze w jej skołatane, szalone serce śmiejąc się donośnie, diabolicznie. Nic nie układało się tak jakby chciała, nawet jej włosy nękane przez wielopalczaste gałęzie drzew. Każdy kosmyk mogła chwycić jego dłoń, zdawał się być tak blisko. Biegła w czerń, w otchłań lasu. Strzeliste sosny zaczynały się zacieśniać, niemo krzyczały, aby się zatrzymała, stawały na drodze, pojawiały się znikąd, zacieśniały klatkę - pętlę na jej szyi. Dreptał za nią, ze spokojem na twarzy, delikatnym uśmiechem Mona Lisy i bestią w oczach. Wbrew prawom fizyki doganiał ją, zdyszaną, przełykającą obolałe serce. On podpisał pakt z nocą, z ciemnością, której nie potrafi zwalczyć nawet księżyc, jej jedyny sprzymierzeńca. Uderzyła całą sobą w szorstką korę, osunęła się na ziemię, z rezygnacją przymknęła oczy. Czyli to koniec już? Dwie sekundy. Uczuła tupot i szelest na mokrej ściółce. Wsłuchała się w jego chrapliwy, pożądliwy oddech. Zacisnęła oczy, z gdy je otworzyła znów omijała drzewa. Uszy wypełnił jego ryk, pełen złości, a potem... skowyt? Przystanęła. Wył z tęsknotą, rozżaleniem i bólem. Zaszlochała cicho i odeszła przed siebie, w stronę srebrzystego księżyca, miarowo uspokajając namiętny, bezsilny oddech.

czwartek, 9 czerwca 2011

Tak, wyjdę.

Poranny chłód, który mnie obudził uświadomił mi jak bardzo się przeliczyłem kładąc się spać z myślą, że gdy wstanę znów będę zlany potem przypiekanym przez niemiłosierne, palące promienie słońca. Obudziłem się zmarźnięty, zaspany, bez energii i bez kołdry. Zastanawiałem się leżąc jak na rzymskim sympozjonie, czy do końca uchylić moje oczy, czy też może pokazać kołdrze gdzie jej miejsce i oddać jej trochę czułości. Co wybrać? W końcu za piętnaście minut powinienem być już gotowy i wyjść z domu, czyli wszelka próba zdążenia na czas graniczy z cudem, a skoro mam się spóźnić, to pozorna chwila dłuższego spoczynku nie zaszkodzi. Coś do mnie przemówiło, zaświtał mi w głowie ten sam obraz i mnóstwo sytuacji, w których wyłączam budzik z idiotycznym "Jeszcze pięć minut" na ustach, które koniec końców okazują się być dwoma godzinami. W niespotykanym porywie siły wstaję, idę zamknąć okno, które krwiożerczo wysysa ciepło z mojego schorowanego ciała, które czym prędzej umieszczam pod prysznicem w gorącym strumieniu wody. Gorąca, parzy, czyli rzeczywiście musiałem się porządnie wychłodzić. Myję włosy, ktoś znów uznał, że wnerwi mnie z rana zostawiając otwarty płyn. Nienawidzę tego, wlewa się tam woda, a przez to na mojej ręce ląduje rzadki rozbabrany szampon. Cóż, taki mój los. Nie mam siły, aby żywiołowo pocierać głowę i uprzyjemniać sobie kąpieli automasażem głowy, dlatego kilka ruchów musi wystarczyć. Później stoję oparty łokciem o kafle i przymykam oczy. Woda zrobiła się już zwyczajna, sięgam ręką, aby znów miło parzyła i dalej stoję w jedynej o poranku rozkoszy. Wraz z chwilą, gdy zaczynam przysypiać w pozycji pionowej, uznaję, że pora wyjść. Zimno strasznie, a ręcznik dużo za mały, aby położyć się na dywaniku w łazience i przykryć... poza tym dywanik chyba też za mały. Nie przecieram jak Ci na filmach lustra ręką, chwytam suszarkę i kieruję jej strumień na matową taflę, trzymając do momentu całkowitego odparowania. Beznamiętne spojrzenie obraża osobę po drugiej stronie srebra, mierzwi z frustracją włosy. Biorę szczoteczkę, nakładam pastę, koniecznie na całą jej długość i przez chwilę szoruję pieczołowicie, przyjmując ból za naturalny przy owej czynności. Dwie minuty? Miałbym dwie minuty katować swoje dziąsła? Nie ma mowy. Kilkakrotnie spluwam, przemywam twarz i sięgam po kanciastą butelkę z zielonym płynem w zgodzie z myślą: "Czego Blenda-med nie wyczyści, to Listerine wypali.". Lubię to pieczenie w ustach, to druga rozkosz toalety porannej. Pora wyjść. Zakrywam się ręcznikiem ledwie łącząc dwa rogi małego niebieskieg prostokąta i mknę ku szafie. Otwieram, stoję chwilę. Nie wiem, co mną kieruje podczas wyboru rzeczy, to proces tak skomplikowany, w trakcie którego mój mózg odpowiada sobie na tyle pytań, że sam nie jestem w stanie uchwycić jak dokonuje się ten cud wybrania porannej stylówy, chociaż przyznaję, czasem system ten nie działa i szepczę zwyczajnie "Jebać to.". Dziś nie, dziś jest chłodno, więc mogę założyć na siebie wiele. Mam mnóstwo swetrów, nie wiem czemu kupuję je nawet latem, i dwie marynarki. Wybieram marynarkę, beżowe spodnie, koszulkę z grafiką rajskiej plaży, a dzieło zwieńczam trzema różańcami na szyi. Patrzę jak wyszło, a właściwie patrzę teraz jak wyszło za każdym razem gdy przechodzę koło lustra. Odpalam monitor - tylko, bo komputer nigdy nie śpi, a odpoczywa gdy wyjeżdżam. Przy akompaniamencie chillowego rytmu zażywam poranną dawkę portali społecznościowych, napawam się statystyką wejść na mojego bloga. Jest już ta godzina, ta o której powinienem być co najmniej w drodze na przystanek, a najlepiej już na nim. Wyłączam Google Chrome, muzyki - broń Boże! Chwytam czarną torbę, szukam żółtego planu, który zawsze gdzieś się wala pod stosem książek i papierów na biurku (nie wiem skąd się tam biorą - to wygląda tak jakbym się uczył,a tego sobie nie przypominam). Jest i on, plan. Prawdopodobnie mało aktualny, ale zbliżony do tego na tablicy w szkole wypisanego zgrabnym zygzakiem pani wicedyrektor. Wrzucam to co niezbędne, przyprawiając czasem przedmiotami, które będę używał pomimo, iż w głębi serca wiem, że są zupełnie nieprzydatne. Ale cóż, czymś trzeba wypchać ten czarny wór, bo z pustym chodził nie będę. Czy już wszystko? Nie... nie pachnę. Wracam do łazienki i nakładam sowitą porcję porannego odurzenia dla innych pasażerów, którym przyjdzie jechać ze mną dwunastką. Szukam skarpet w szafce przepełnionej nimi, a pomimo to nigdy nie mogę znaleźć odpowiednich. Kładę torbę na korytarzu, ubieram buty, zakładam torbę z powrotem na ramię, a w butach wracam się przez całą długość mieszkania po klucze. Zamykam drzwi i zbiegam całe sześć pięter w dół, otwieram drzwi - chłód, jak miło. Ostatnia misja: papierośnica, papieros i jego korelacja z zapalniczką, w efekcie której jeszcze bardziej spowolnię swoje poranne ruchy, ale przynajmniej dzień wyda się bardziej znośny.

środa, 8 czerwca 2011

S.O.t.R.

I znów stało się zbyt kolorowo, żeby cokolwiek napisać. Cokolwiek na jakikolwiek temat. Temat dotyczący mnie jest najbardziej niezadowalający, jednak najczęściej się go podejmuję. Denerwujący brak przeżyć, wstukiwanie zbędnych Wam znaków. Potrzebuję tego tylko po to, aby upamiętnić chwilę zupełnego opanowania, zadowolenia, momentu, w którym problem to drobnostka, mrówka, którą wystarczy strzepnąć z palca. Kilka dni, tygodni pozornie niekończącego się zadowolenia, gdzie jednym zmartwieniem jest to, iż wciąż brak osoby, z którą mógłbym je dzielić.
Dlatego idę nie na jakość, a na ilość i dzielę się tym z Wami.

...i znów to zrobiłem i znów z niezadowoleniem kliknę "publikuj posta".

wtorek, 7 czerwca 2011