środa, 27 kwietnia 2011

Chwila grozy

Doskonale wiedział, że gorące promienie słońca wysuszają mu mózg uniemożliwiając przejrzyste i całkowicie racjonalne podejście do życia. Robert nie należy do tych irracjonalnych i impulsywnych -  w jego życiu zawsze było bezpieczeństwo, każdą chwilę dusił lateksowym kondomem swojego zdrowego rozsądku. Ten moment jednak przerósł wszelkie dostępne zabezpieczenia, pękł i zapewne właśnie spływał mu po plecach, które niemiłosiernie parzyły się na tramwajowym siedzisku. Niby dzień jak co dzień, ale wciąż gorączkowo powtarzał w myślach Kurwa, kurwa, kurwa... i gmerał oczami w szerokich tego lata porach na ludzkich twarzach. Gapili się na niego jakby coś wiedzieli, jakby domyślali się dlaczego bardziej niż zazwyczaj poci się, dlaczego nerwowo skubie paznokcie i przygryza wargi, a on sam nie miał pojęcia skąd ta idiotyczna febra. Napiłbym się Schweppes'a. Tonik zawiera chininę, a chininą Staś leczył Nel "W pustyni i w puszczy". O czym ja do chuja myślę? Czuł, że coś nadchodzi... czuł na sobie karcące spojrzenie starej dewotki siedzącej vis-a-vis. Siedziała sobie myśląc zapewne o kazaniu księdza. Siedziała i patrzyła swoimi chrześcijańskimi oczyma wyobraźni jak Robert pali się w piekle. Stara pudernica... no na chuj się gapisz... zrobiłem ci coś?! Nagle odłożyła swój świeżuteńki numer "Gościa Niedzielnego" i zaczęła szukać czegoś w starej reklamówce. Ja pierdolę, zaraz zajebie mnie krzyżem. Jednak nie krzyż wyłonił się z torby, a mały zadrukowany papierek. Robert odetchnął z ulgą, ale zaraz... co ona?! Zaczęła ruszać swoim wąsem... zupełnie jakby coś mówiła. Egzorcyzmy odprawia. Robert z zainteresowaniem próbował wyczytać cokolwiek z ruchu jej warg, o ile można było przyjąć, że wyschnięta linia pod nosem to wargi. Nadszedł ten moment - nie wytrzymał i niechętnie wyciągnął jedną słuchawkę z uszu. Baba zamilkła. Ktoś szarpnął go za ramię. Odwrócił się i spojrzał w mściwe, chciwe, łowieckie oczy.
- Bilecik do kontroli.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Rzadkie retrospekcje

Nieczęsto wracam myślami do tego co było, nieczęsto wybiegami nimi daleko w przyszłość, a już drugi dzień chowam się w swoich czterech ścianach i zagłuszam myśli kolejnymi odcinkami seriali. Przesilenie wiosenne? A cóż to takiego? Zmiana nastroju? Zmęczenie pomimo długiego snu? Wychodząc z psem na obowiązkowe piętnaście minut dziennie atakuje mnie burza zapachów. Za znajomym zefirem ciągnie się swąd wspomnień sprzed roku. Automatycznie następuje porównanie. Kim byłem wczoraj, a kim jestem dziś? Zawsze staram się jak najlepiej koncentrować na swoim rozwoju, ciągle zaskakiwać samego siebie nowszą, lepszą wersją. Jednak nie czuję takiego postępu, jakiego podświadomie spodziewałem się po sobie rok temu. Oto i mam - zaskoczenie! Ale nie wiem czy to miła niespodzianka. Jeszcze nigdy nie patrzyłem na siebie dawnego z takim obrzydzeniem. Naiwniak! Słabeusz! Zarozumialec, który starał się wiedzieć lepiej od swoich bliskich czego im trzeba. A teraz? Wykorzystuję wszystkie okazje, żeby udowodnić sobie brak emocji. I rzeczywiście - zniknęły. Na miejscu troski stoi teraz uwielbienie... siebie. Wycofałem się i uroczyście mogę przyznać, że mam wyjebane na wszystko to, co nie dotyczy mnie, moich zamierzeń, moich hedonizmów. Mam ochotę potraktować Backspacem to zdanie, ale tak jest i zdążyliście mi już udowodnić, że tak będzie mi najlepiej. Dalej obawiam się czyjejś niechybnej krzywdy, chociaż nie wiem czy nie mylę lęku z ciekawością. Cóż... na swoją obronę będę mógł tylko (może aż) rzucić "Przecież ostrzegałem.".

Rzeczywiście wybiegałem za daleko, mam jednak nadzieję, że dwa kroki wstecz wszystko naprawią i wreszcie i mnie będzie dobrze.

Ostrzegam.

sobota, 23 kwietnia 2011

Co posh, a co passe?

Kiedy niektórzy rywalizują na arenie nauki, są i tacy zmagający się z kwestią bycia popularnym, lubianą. Ci pierwsi uczestniczą w starej wersji wyścigu szczurów, ci drudzy  w Pogoni 2.0. Czym się różnią te wersje? Zmienia się cel. W pierwszej istotna jest inteligencja typowo ścisła, w drugiej zaś chodzi o tą interpersonalną.

W celu wybicia się na wyżyny społeczne należy:
1. Bywać dosłownie wszędzie.
2. Spóźniać się wszędzie tam gdzie się bywa.
3. Ubierać się zgodnie z kilkoma ściśle ustalonymi kanonami.
4. Nie należeć do żadnej z subkultur, a jarać się i czerpać ze wszystkich aktualnie najmodniejszych.
5. Organizować raz na jakiś czas befory, ewentualnie spontaniczne aftery jednakże na beforze więcej osób zapamięta, jak zajebiście wyglądaliście.
6. Komentować, komentować i jeszcze raz komentować! posty naszych równie wspaniałych przyjaciół.
7. Nie mieć rodziców cieleśnie obecnych, a jedynie duchowo wspierających, dzwoniących raz w tygodniu w celu upewnienia się czy żyjemy i ustalenia kwoty przelewu.
8. Zaniżyć swoją wiedzę o świecie i relacjach międzyludzkich do poziomu ustalonego przez demotywatory, tak aby każdy mógł dostąpić zaszczytu odnalezienia się w rozmowie na "głębsze" tematy, po kilku głębszych.
9. Mieć pasję, o której potrafimy gadać bez końca aczkolwiek lepiej grzecznie czekać na pytania. Obecnie najpopularniejszą z pasji jest fotografia - jednak w tym wypadku musimy przygotować się na "pomocne" komentarze innych lansiarzy z lustrzankami, którzy poradzą, aby uważać na piony - oni nie zrozumieją że horyzont miał być krzywy!
10. Dzwonić, dużo dzwonić.
11. Umawiać się na spacery, czy też swego rodzaju audiencje dla najbliższych przyjaciół (najbliższych pięćdziesięciu rzecz jasna)
12. Mieć mocną głowę.
13. Bywać na wszelkich możliwych zdjęciach w klubach, najlepiej z dwoma jędrnymi dziołchami pod pachami.
14. Znać, znać, znać... WSZYSTKICH.
15. Wskazane jest bycie hipsterem/rką.
16. Czytać wszystko co ma "tablicę", "admina" i "poczekalnię."
17. Informować na tablicy wszystkich znajomych o swoich niecodziennych dokonaniach, tudzież zamierzeniach np. "ogoliłem kutasa tipsem mamy", "piję z moimi dupami".

18. Nie zaniedbywać żadnego z punktów i nieustannie tworzyć nowe, tak aby nikt nas nie dogonił.

Ufff. Jak dobrze jest mieć wy*ebane i żyć według swoich reguł.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Prosto nie znaczy -otycznie

Niezaprzeczalnie zmieniło się. Nie wiem czy Wy zauważyliście, ale spuściłem z tonu. Przestałem pisać pełne skomplikowanych słów sraki z mózgu. W dwóch pierwszych postach na vaphelpatrzy czuć jeszcze naleciałość rzygowin dystymicznego, werterowskiego pseudofilozofa. Pokonałem ten mur i potrafię teraz kliknąć "Nowy Post" bez zastanawiania się, czy jest co pisać i jak to napisać. Zawsze jest coś co mogę skomentować i nie wiem czemu cenzurowałem i tłamsiłem wszelkie -otyzmy, o których też warto pisać. Chociaż czuję się dalej nieswojo nie robiąc pauz na refleksję, czuję się nagi, to w jakiś sposób odpowiada mi ten brak fromy i treści. W pełni obrazuje moje wypalenie i zniechęcenie do czegokolwiek. Męczy mnie wszystko, a ostatnio najbardziej moje wybujałe ego. Bawi mnie i z zażenowaniem przyglądam się sobie oczyma wyobraźni jak popierdalam wylaszczony przez miasto. Słuchawki na uszach, rusztowanie z lakieru na włosach (najlepszy czarny Taft!), rureczki, trampeczki, okulary Stevie Wondera i szmaciurka nonszalancko otulająca szyję. Oto mój kostium sceniczny. I gdy tak pędzę swoim pewnym krokiem, wyprostowany noszę wyimaginowany stos książek na głowie. Brak tylko Pani Żylastej szepczącej "Strike a pose, vogue, vogue.".
W tym kostiumie i opracowanych ruchach scenicznych czuję się pewnie, czuję się jednym z Was, bo przecież w końcu lubicie mnie takiego i nawet ja do czasu byłem taką wersją siebie oczarowany. Jestem wśród Was - zdobywców i penetratorach otoczenia, razem z Wami plądruję... oskubuję to, co ze świata zostało, wyrywam resztki piór żeby się nimi przyozdobić i wygrać.

Ale powiedzcie mi, tak szczerze, zdradźcie tajemnice... jaka czeka mnie nagroda na mecie?

wtorek, 19 kwietnia 2011

A tak właściwie to dlaczego Wafel?

To krótka i nudna historyjka. Wróciłem z raju wśród Polskich miast (z Gdyni) do Szczecina ponad trzy lata temu. W Gdyni dorastałem, Gdynię znałem i lubiłem. Z zachwytem i uśmiechem biegałem po świeżo pobudowanych osiedlach wraz z normalnymi rówieśnikami. Niechętnie wracałem do domu, ale to już inna opera mydlana. Uwielbiałem trolejbusy, Karwiny, Świętojańską, Silver Screen, bulwar i sieć delikatesów Bomi. Z niecierpliwością oglądałem Sea Towers rosnące w oczach (najwyższe apartamentowce w Polsce).

Wszystko ma jednak swój koniec. Szczecin, który kojarzył mi się z widzianym jak przez mgłę wczesnym dzieciństwem, a głównie z kwartalnym odwiedzaniem całej rodziny, stał się nagle moją rzeczywistością. W ciągu dwóch tygodni od informacji o przeprowadzce już tam byłem wraz z mnóstwem rzeczy, które jednoznacznie kojarzyły się z nadmorską, społeczną idyllą.
Oczywiście nie jest mi teraz źle. Jest cudownie! Szczecin jest zajebisty, ale wówczas znałem go tylko z opowiadań, a te pewnie wszyscy znacie. Z nie innym nastawieniem pojawiłem się z nim. Niezadowolony i wściekły trafiłem do miejsca zwanego Gimnazjum nr 3.
Gimnazjum nr 3 to bardzo specyficzne miejsce. Jest tam stara dyrektorka, która na swoje zgrubiałe brązowe pazury nakłada wszelkie walące po gałach lakiery (złoty, srebrny, żółty, czy pomarańczowy), prócz tego lubi zmieniać czapki, które w jej mniemaniu są włosami (jedna z czapek to fryzura rodem z lat osiemdziesiątych z kitą z tyłu i... niesforną, tak by powiedzieli nasi rodzice, czupryną on the top). Zważywszy na tą stylówę szanownej pani dyrektor nie dziwię się, że nie ma czasu podciągać swoich "antygwałtek", które zalotnie mrugają do uczniów zza rozcięcia długiej spódnicy, a co dopiero zajmować się czymś takim jak sprawy szkolne. Kto by się przecież przejmował wszechobecną patologią, agresją i dziwnymi mundurkami szkolnymi (wszystkie ortalionowe ze znaczkiem Nike'a)?
Po okrojonym opisie mundurków szkolnych (do damskich w zestawie dawali chyba roczny zapas fluidu) możecie się domyślać jaką... subkulturę (no nie bądźmy nie mili - tolernacja, tolerancja!) trafiłem w mieście Szczecin.
...
Zaraz... co ja miałem...?
A tak! Czemu Wafel? To, z czego dziś robię coś w rodzaju swojej "marki", było w zamyśle twórców obelgą. My tam w Gdyni to jedliśmy wafle i nawet dobre były - niektóre w czekoladzie... okazało się, że ta szkoła za waflami nie przepada. Tą przeokrutnie krzywdzącą przywarę szybko przyjąłem jako ksywę (zanim nastąpiło "szybko" przeszedłem dwudniowy etap odrzucania nowej tożsamości). Stałem się Waflem (dziś po kilku korektach i mega lansiarskiej stylizacji na zachodnie szpany - Vaphel'em). To strasznie mnie fascynuje, że tyle chwil wygląda inaczej dzięki takiemu -ocie. Gdyby nie ci -oci z urokliwego Gimnazjum nr 3 nigdy nie przeżyłbym okresu buntu i uroczyście przyznaję, że to wspaniały Szczecin ukończył to co zaczęła Gdynia. Ukończył kształtowanie się osobowości. Bez tych -otów, nie byłbym sobą. Dziękuję Wam -oci.

18

A propos wspomnianego lęku, ostatnimi czasy zacząłem miewać migreny... haha! Migreny (jak ktoś kiedyś ładnie stwierdził) może miewać królowa Anglii, a mnie zwyczajnie łeb napierdala. Dziś tak też było.
Uznałem, że muszę, a nawet chcę zrezygnować ze wspaniałego pomysłu na świętowanie osiemnastych urodzin we Free Blues Club'ie. Z zupełnie prostych przyczyn - nie stać mnie. Poza tym skąd ta pompa na osiemnastki w klubach? Nasi rodzice nie mieli tego problemu - najpierw odświętny obiadek z rodziną (zapewne też wiekopomna chwila wypicia pierwszej wódki z nią), a później libacja w gronie przyjaciół. A my co? My mamy Mtv i Sweet Sixteen przed oczami, parcie na przepych i popularność - w rzeczywistości zupełnie sztuczną i wyimaginowaną. Nie uśmiecha mi się stawiać siedemdziesięciu osobom, które zamierzałem zaprosić, po talonie na piwo. W końcu za te pieniądze mogę kupić kilka ciuchów, które pozwolą sprzedać obcym fałsz dotyczący mojej zajebistości i to nie jednorazowo, jak w przypadku imprezy. Na swoją obronę mogę przedstawić to następująco: ja po prostu lubię vintage i przeżyję osiemnastkę jak mama, czy tata. Pozwolę wujom wypić za moje osiemnaście lat życia, a wieczorem oddam się libacji wraz z osobami, przed którymi nie będę musiał nikogo grać. Tym oto sposobem wszyscy będą zadowoleni: pięćdziesiąt osób, które nie będą się zastanawiały jaki shit mi kupić, moi przyjaciele (bo muszą!), no i oczywiście ja i moja wciąż niekwestionowana cudowność.

Sratytaty. Ten dzień byłby zupełną klapą gdyby nie to olśnienie i gdyby nie smak lata, który dał się zakosztować przez filtr w czerwonym Golden Americanie. (A to, że od pół godziny jest już wtorek i tak nie zmienia stanu rzeczy.)

niedziela, 17 kwietnia 2011

8

Osiem pięter, osiem hektarów pola, osiem metrów tunelu, osiem minut na scenie, osiem włochatych odnóży, osiem punktów na sztywnym harmonogramie życia. Wszyscy się czegoś boimy. Strach ogranicza, spadając z ósmego piętra czujemy dwie z ośmiu włochatych nóg na szyi, reszta wlecze nas potem przez ośmiohektarowe pole, aby zniknąć w ciemnym ośmiometrowym tunelu, u kresu którego stoczymy ośmiominutowy bój na scenie, a wszystko to tak spontaniczne i niezapowiedziane zszarga jeden z monumentalnych celów na ośmiopunktowej liście zadań.
Lęk to kruchość, łamliwość, to niezdecydowanie, często i niewiedza. Lęk to litry alkoholu, który przelewamy tak często przez nasze ciała. Dobrze wiemy, że ten hedonizm nie ma nic wspólnego z dionizyjskim świętowaniem. Żadne z nas, żadne z Was nie przyzna się do lęku. Żadne z nas i Was nie chce być kruchym, łamliwą. Chcemy być silni. Stroimy nasze pacynkowe podobizny, chadzamy po plastikowym świecie, mijając sztuczne, pozbawione faktury twarze.

Bojaźń jest zła.
My się boimy.
Zło rodzi zło.
A świat się nie boi.

Ja też się boję. Lękam się swojej lękliwości, a nie tego, co ją rodzi.
Strach wiąże i ani się obejrzymy, a stracimy kilka urokliwych chwil.

Spadnij z ośmiu pięter. Biegaj po ośmiu hektarach szczerego pola. Przeczołgaj się przez osiem metrów tunelu. Wyjdź na osiem minut na scenę. Przypatrz się ośmiu włochatym odnóżom. Wykreśl kilka z ośmiu punktów życia, a resztę otul nawiasem.
Będzie lżej. Bez frustracji.

Nowa historia

To właśnie tu rozpocznie się nowa historia.
Nie znam jeszcze jej tytułu, bohaterów, czy fabuły. Nie wiem czy będzie wrzała od intryg rodem z Zone Romantica, czy monotonnie ciągnęła się jak glut z nosa znudzonego bachora. Nie wiem czy główny bohater będzie wspaniałomyślnym herosem z jaskrawą literą na klacie, czy też bezdusznym, rozgoryczonym psychopatą niczym Markiz de Sade. Nie wiem, czy jej koniec zwieńczy radosny happy end, po którym łzy spacerują po radosnej twarzy. A może uśmiercimy głównego bohatera uprzednio przewracając wszystkie kostki domina, na których tworzy swój wyśniony świat?

Nie wiem.
Ale wiem coś, czego Wy nie wiecie. Nie wiecie, że sami mi podsuniecie odpowiedzi. Będziecie żyć: oddychać, jeść, pić, wydalać; pieprzyć się, uprawiać miłość; płakać, cieszyć się; mówić i milczeć. Napełnicie sobą moje oczy, a widoki te przetworzę na ekskrementy moich rozmyślań. Na podstawie Waszych czynów stworzę portrety wyimaginowanych postaci, a fizjonomią waszych umysłów pobudzę je do życia.

Rozkładam na nowo pionki na tekturowej planszy. Kolejna rozgrywka z czystym kontem.

Uno, dos, tres Vaphel toca la pared!