czwartek, 9 czerwca 2011

Tak, wyjdę.

Poranny chłód, który mnie obudził uświadomił mi jak bardzo się przeliczyłem kładąc się spać z myślą, że gdy wstanę znów będę zlany potem przypiekanym przez niemiłosierne, palące promienie słońca. Obudziłem się zmarźnięty, zaspany, bez energii i bez kołdry. Zastanawiałem się leżąc jak na rzymskim sympozjonie, czy do końca uchylić moje oczy, czy też może pokazać kołdrze gdzie jej miejsce i oddać jej trochę czułości. Co wybrać? W końcu za piętnaście minut powinienem być już gotowy i wyjść z domu, czyli wszelka próba zdążenia na czas graniczy z cudem, a skoro mam się spóźnić, to pozorna chwila dłuższego spoczynku nie zaszkodzi. Coś do mnie przemówiło, zaświtał mi w głowie ten sam obraz i mnóstwo sytuacji, w których wyłączam budzik z idiotycznym "Jeszcze pięć minut" na ustach, które koniec końców okazują się być dwoma godzinami. W niespotykanym porywie siły wstaję, idę zamknąć okno, które krwiożerczo wysysa ciepło z mojego schorowanego ciała, które czym prędzej umieszczam pod prysznicem w gorącym strumieniu wody. Gorąca, parzy, czyli rzeczywiście musiałem się porządnie wychłodzić. Myję włosy, ktoś znów uznał, że wnerwi mnie z rana zostawiając otwarty płyn. Nienawidzę tego, wlewa się tam woda, a przez to na mojej ręce ląduje rzadki rozbabrany szampon. Cóż, taki mój los. Nie mam siły, aby żywiołowo pocierać głowę i uprzyjemniać sobie kąpieli automasażem głowy, dlatego kilka ruchów musi wystarczyć. Później stoję oparty łokciem o kafle i przymykam oczy. Woda zrobiła się już zwyczajna, sięgam ręką, aby znów miło parzyła i dalej stoję w jedynej o poranku rozkoszy. Wraz z chwilą, gdy zaczynam przysypiać w pozycji pionowej, uznaję, że pora wyjść. Zimno strasznie, a ręcznik dużo za mały, aby położyć się na dywaniku w łazience i przykryć... poza tym dywanik chyba też za mały. Nie przecieram jak Ci na filmach lustra ręką, chwytam suszarkę i kieruję jej strumień na matową taflę, trzymając do momentu całkowitego odparowania. Beznamiętne spojrzenie obraża osobę po drugiej stronie srebra, mierzwi z frustracją włosy. Biorę szczoteczkę, nakładam pastę, koniecznie na całą jej długość i przez chwilę szoruję pieczołowicie, przyjmując ból za naturalny przy owej czynności. Dwie minuty? Miałbym dwie minuty katować swoje dziąsła? Nie ma mowy. Kilkakrotnie spluwam, przemywam twarz i sięgam po kanciastą butelkę z zielonym płynem w zgodzie z myślą: "Czego Blenda-med nie wyczyści, to Listerine wypali.". Lubię to pieczenie w ustach, to druga rozkosz toalety porannej. Pora wyjść. Zakrywam się ręcznikiem ledwie łącząc dwa rogi małego niebieskieg prostokąta i mknę ku szafie. Otwieram, stoję chwilę. Nie wiem, co mną kieruje podczas wyboru rzeczy, to proces tak skomplikowany, w trakcie którego mój mózg odpowiada sobie na tyle pytań, że sam nie jestem w stanie uchwycić jak dokonuje się ten cud wybrania porannej stylówy, chociaż przyznaję, czasem system ten nie działa i szepczę zwyczajnie "Jebać to.". Dziś nie, dziś jest chłodno, więc mogę założyć na siebie wiele. Mam mnóstwo swetrów, nie wiem czemu kupuję je nawet latem, i dwie marynarki. Wybieram marynarkę, beżowe spodnie, koszulkę z grafiką rajskiej plaży, a dzieło zwieńczam trzema różańcami na szyi. Patrzę jak wyszło, a właściwie patrzę teraz jak wyszło za każdym razem gdy przechodzę koło lustra. Odpalam monitor - tylko, bo komputer nigdy nie śpi, a odpoczywa gdy wyjeżdżam. Przy akompaniamencie chillowego rytmu zażywam poranną dawkę portali społecznościowych, napawam się statystyką wejść na mojego bloga. Jest już ta godzina, ta o której powinienem być co najmniej w drodze na przystanek, a najlepiej już na nim. Wyłączam Google Chrome, muzyki - broń Boże! Chwytam czarną torbę, szukam żółtego planu, który zawsze gdzieś się wala pod stosem książek i papierów na biurku (nie wiem skąd się tam biorą - to wygląda tak jakbym się uczył,a tego sobie nie przypominam). Jest i on, plan. Prawdopodobnie mało aktualny, ale zbliżony do tego na tablicy w szkole wypisanego zgrabnym zygzakiem pani wicedyrektor. Wrzucam to co niezbędne, przyprawiając czasem przedmiotami, które będę używał pomimo, iż w głębi serca wiem, że są zupełnie nieprzydatne. Ale cóż, czymś trzeba wypchać ten czarny wór, bo z pustym chodził nie będę. Czy już wszystko? Nie... nie pachnę. Wracam do łazienki i nakładam sowitą porcję porannego odurzenia dla innych pasażerów, którym przyjdzie jechać ze mną dwunastką. Szukam skarpet w szafce przepełnionej nimi, a pomimo to nigdy nie mogę znaleźć odpowiednich. Kładę torbę na korytarzu, ubieram buty, zakładam torbę z powrotem na ramię, a w butach wracam się przez całą długość mieszkania po klucze. Zamykam drzwi i zbiegam całe sześć pięter w dół, otwieram drzwi - chłód, jak miło. Ostatnia misja: papierośnica, papieros i jego korelacja z zapalniczką, w efekcie której jeszcze bardziej spowolnię swoje poranne ruchy, ale przynajmniej dzień wyda się bardziej znośny.

1 komentarz:

  1. Ostatnie zdanie jest tak prawdziwe, że prawdziwsze być by już nie mogło.

    a poza tym uwielbiam fragment '(nie wiem skąd się tam biorą - to wygląda tak jakbym się uczył,a tego sobie nie przypominam)'
    <3

    well done, hun

    OdpowiedzUsuń